Bogracz, z którego przygotowuje się m.in. tradycyjną węgierską zupę gulaszową, tak, na to miałem właśnie ochotę. Ale po kolei. Szeged to małe węgierskie przygraniczne miasto, chodź jak na węgierskie warunki wcale takie małe nie jest. To właśnie tutaj robimy sobie dłuższą przerwę na odpoczynek i obiad. Pierwszą dłuższą. Wcześniej zatrzymujemy się tylko na tankowanie i „toaletę”. Szeged zachwyca urokliwym rynkiem i okalającymi go uliczkami. Szwendamy się po rynku i okolicach w poszukiwaniu restauracji. Jest niedzielne popołudnie, żar leje się z nieba. Termometr wskazuje 38’C w cieniu. W okolicznych kawiarniach mimo tego upału mnóstwo młodych ludzi. Znajdujemy restaurację, siadamy, ale ku mojemu rozczarowaniu bograczu nie ma, cóż. Przychodzi czas zapłaty i konsternacja. Dziwne uczucie, że ten obiad, aż tyle kosztował. Rachunek opiewa na kilka tysięcy forintów a od denominacji nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich wysokich nominałów. Płacimy kartą, bo nie wymieniliśmy w Polsce pieniędzy, czego później żałujemy. Po drodze przejeżdżając przez węgierskie miasteczka mijamy kilkanaście straganów z cudownie wyglądającymi owocami. Godzinę później jesteśmy już w samochodzie i kierujemy się w stronę przejścia granicznego i dalej autostradą do Belgradu. Niestety spotyka nas nie miła niespodzianka. Wybierając w GPS adres naszego hostelu w Belgradzie zapominam włączyć opcję: „zezwalaj na drogi płatne” i „zezwalaj na autostrady” i dzięki temu dojeżdżamy nie na duże międzynarodowe przejście graniczne, lecz na małe lokalne Tiszasziged/Dala czynne tylko do godz. 17.00. Stoimy chwile przed szlabanem (jest parę minut po 17:00) z nadzieją, że może uda nam się jeszcze przekroczyć granicę. Brak reakcji ze strony pograniczników zmusza nas do powrotu do miasta i odszukania właściwego przejścia granicznego. Poprawiamy wytyczne w GPS, który tym razem podprowadza nas bezbłędnie. Warto jednak zwracać większą uwagę na znaki drogowe. Straciliśmy godzinę. Dojazd do terminalu granicznego prowadzi przez płatną autostradę, tak informują znaki. Nie mamy winiety więc chwilę zastanawiamy się co zrobić. Okazuje się, że ten odcinek drogi jest bezpłatny. Przed terminalem granicznym utworzył się spory korek. Niektórzy kierowcy próbują przejechać przez bramkę CD/CC. Bezskutecznie. W oczekiwaniu na naszą kolej do odprawy robimy ranking rejestracji. Przodują polskie, duńskie, holenderskie, węgierskie i oczywiście serbskie. Po godzinie stajemy przed obliczem węgierskiego strażnika granicznego a następnie serbskiego. Formalności ograniczone do minimum. Granicę serbską można przekraczać na podstawie dowodu osobistego lub paszportu. Nikt nas nawet nie pyta o zieloną kartę. Z powrotem jesteśmy na autostradzie do Belgradu, chodź nawierzchnia raczej przypomina drogę drugiej klasy. Za przejazd płacimy łącznie 3 EUR, po 1,5 w dwóch punktach poboru opłat. Można oczywiście płacić w dinarach i kartą. Przed samym Belgradem droga jest w remoncie więc poruszamy się gęsiego po jednym pasie. Jeszcze kilka kilometrów po Belgradzie i zaczyna się nasze wielkie rozczarowanie.